Recenzje

Hollywood, czyli powojenne kulisy branży filmowej według Netflixa

Jestem świeżo po obejrzeniu „Hollywood” Ryana Murphy’ego. To miniserial Netflixa, który przenosi nas w czasy powojennego Los Angeles. Akcja toczy się w samym sercu „Fabryki Snów” i pokazuje – moim zdaniem całkiem wiernie – to, co mogło się dziać za kulisami wielkiego show-businessu.

Głównymi bohaterami serialu są początkujący aktorzy kontraktowi, którzy próbują się wybić w brutalnym i nieprzewidywalnym środowisku filmowym. Jednym z najważniejszych elementów filmu jest zwrócenie uwagi na nierówności społeczne wynikające z różnicy płci, orientacji oraz rasy.

Pierwsze dwa odcinki momentami przypominają film pornograficzny o zabarwieniu homoseksualnym. Jeżeli jednak zgłębimy się w kolejne części filmu, wątki erotyczne – choć wciąż obecne – schodzą na dalszy plan. Na pierwszy wychodzi ciekawa fabuła, która jest w swojej istocie bardzo wartościowa. Bo oto, pośród zepsucia i ogólnego zdeprawowania decydentów show-businessowej machiny, na pierwszy plan przebijają się wartości oraz idee, o których walkę nie podejrzewalibyśmy początkowo bohaterów serialu.

Jakie spostrzeżenia moglibyśmy wyciągnąć po obejrzeniu produkcji Netflixa?

Ano takie, że Hollywood to miejsce silnej segregacji rasowej, gdzie wyraźny jest podział na klasy, gdzie kolorowi nie mają pełni praw, a kobiety nie mogą zajmować wysokich stanowisk kierowniczych. Przy okazji, osoby homoseksualne, skazane są na szykany a nawet groźby ze strony konserwatywnego społeczeństwa, zagrażające ich życiu.

Cały film przywaołał mi w głowie dwie rzeczy:

Pierwszą z nich jest głośna akcja #meetoo, która w 2017 roku była na językach całego świata i zwracała uwagę na molestowanie seksualne w branży, które w filmie ukazane jest w bardzo wyraźny i dosadny sposób.

Drugą rzeczą jest moim zdaniem możliwość przeniesienia scenariusza i akcji filmu do… Watykanu. Jestem w trakcie lektury „Sodoma” Martela Frederica o hipokryzji i władzy w Watykanie i nie mam wątpliwości, że i w takiej alternatywnej, „watykańskiej” wersji filmu, nie brakowałoby miłości homoseksualnej, molestowania, intryg, szantaży i sieci niejasnych powiązań.

Pozwólcie, że na chwilę wybiorę się na prywatną wycieczkę:

W roku 2006, przed ostatnim rokiem studiów, wyjechałem do Stanów do pracy na zasadzie Work&Travel. Los rzucił mnie do Malibu – miejsca, o którym od zawsze myślałem, że jest to kraina mlekiem i miodem płynąca – miejsce, gdzie mieszkają wszystkie największe gwiazdy tego świata. Moje miejsce pracy znajdowało się pomiędzy Malibu i Calabasas, otoczony rezydencjami największych gwiazd Hollywood.

Każdy wolny dzień spędzałem na zwiedzaniu Los Angeles. W Hollywood byłem w tym czasie kilka razy. Pewnego razu, ze względu na połączenia, trafiłem tam około godziny 7 rano, kiedy ulice były jeszcze wolne od turystów i ruchu samochodowego.

Moje spostrzeżenia dotyczące tego miejsca były dalece odbiegające od budowanego w mojej głowie wizerunku tego miejsca. Generalnie: brudno, pusto i smutno. Masa bezdomnych, przy głównym bulwarze wiele pustostanów z otwartymi oknami. Hollywood w 2006 roku przypominało zapuszczone i podupadające miasteczko.

Innym razem, podczas jednego z koncertów na molo w Santa Monica, poznałem czarnoskórego wokalistę – Charliego. To dzięki niemu doświadczyłem prawdziwej gospelowej mszy w Los Angeles i dowiedziałem się jaki jest los artysty w „Mieście Snów”. Jedną z jego opowieści pamiętam do teraz, mówił: Czasami, jak jadę swoim samochodem w Hollywood i jestem ubrany „zwyczajnie”, inne samochody zajeżdżają mi drogę, spychają mnie”. Był to jawny przejaw dyskryminacji rasowej. Gdyby był pod krawatem, byłby najprawdopodobniej uznany za czyjegoś szofera i nikt by się do niego nie przyczepił.

Podczas swojego pobytu w USA wielokrotnie spotykałem się z przejawami dyskryminacji rasowej co wprawiało mnie zawsze w osłupienie. Kiedyś usłyszałem „wracaj do tego swojego gównianego kraju”, tylko dlatego, że chciałem spędzić wieczór w innym gronie osób. Nie zdawałem sobie sprawy, że w roku 2006 takie sytuacje wciąż mają miejsce.

Wracając jednak do serialu. „Hollywood” to produkcja wartościowy o tyle, że pokazuje bardzo prawdopodobne kulisy życia, pracy i rozwijania kariery w branży artystycznej w Stanach Zjednoczonych w latach 50. Usługi za usługi, znajomości za znajomości, szantaż za szantaż – to akurat wielki i bezwzględny świat. Nie twierdzę absolutnie, że dokładnie tak to działa wszędzie. Ale warto zdawać sobie sprawę, że on istnieje. Na całym świecie.

Im bliżej końca serialu, tym więcej jest o wartościach, o walce o te wartości, sprawiedliwość, uczciwość, niż tego co na początku: fabuły lekkiej, dobrze zrealizowanej, z dystansem i uśmiechem.

Czy po tym filmie powinieneś mieć wrażenie, że tak się robi karierę?

Nie. Ale musisz wiedzieć, że takie rzeczy się dzieją.

P.S. Obsada! Na uwagę zasługuje znakomita obsada! Moim największym zaskoczeniem jest Jim Parsons, którego – i tu biję się w pierś – kojarzyłem wyłącznie z chyba głupkowatego serialu komediowego. Chyba, bo zawsze przełączałem. Obsada jest znakomita i każda kreacja dopracowana w najmniejszym szczególe.


Moja ocena:

Pan Manager

Pan Manager to portal dla artystów, managerów oraz twórców i praktyków kultury. Znajdziesz tu aktualne informacje dotyczące branży, oraz praktyczne wskazówki i narzędzia, które pomogą Ci efektywnie poruszać się w branży artystycznej. Jeżeli chcesz być na bieżąco, zapraszam na profile społecznościowe na Facebooku, Instagramie oraz YouTube. Jeżeli masz ochotę się wypowiedzieć, rozpocznij lub dołącz do dyskusji - zostaw komentarz!

Powiązane

Back to top button